Zbudował firmę od zera, a teraz należy do niego 15 procent światowego rynku okien dachowych. Ryszard Florek, twórca potęgi Fakro, chce się podzielić swoimi doświadczeniami z wszystkimi Polakami, bo - jak przekonuje - tylko w ten sposób możemy dogonić bogatsze kraje. - _ Jest rzeczą absolutnie niezbędną, żeby poziom wiedzy związanej z gospodarką był na dużo wyższym poziomie. Jeżeli tego nie zmienimy, to nadal domagać się będziemy od polityków prostych i efektownych rozwiązań, które jednak na dłuższą metę bardziej szkodzą niż pomagają - _przekonuje w rozmowie z Manager.Money.pl.
Manager.Money.pl: Jest Pan częstym autor listów do ministerstw, urzędów, polityków lokalnych. Jest Pan jednym z tych przedsiębiorców, któremu zależy nie tylko na własnym biznesie, ale też na tworzeniu odpowiednich warunków do jego prowadzenia. Po jednym z takich listów szybko udało się załatwić sprawę zakupu jabłek dla pracowników.
Ryszard Florek, Prezes Zarządu Fakro Sp. z o.o.:To był problem, który w związku z rosyjskim embargiem trzeba było rozwikłać jak najszybciej. Według poprzednich przepisów, trzeba było wyliczać, ile pojedynczy pracownik skonsumował jabłek, a ich wartość trzeba było dodać do wynagrodzenia i odprowadzać obowiązkowe składki ZUS oraz podatek dochodowy.
Dlatego wysłałem list, który został przekazany do mediów przez jednego z członków rady przy ministrze gospodarki i sprawy nabrały tempa. Do tej pory interpretacje ministerstwa i urzędów skarbowych były jasne i jabłka należało traktować jako wynagrodzenie w naturze i trzeba było to wszystko wyliczać, każdorazowo mieć na to podpis pracownika. To jest przecież absurdalne i nierealne do przeprowadzenia w dużej firmie. Mało tego, od zjedzonych jabłek trzeba oczywiście odprowadzić ZUS i podatek.
Już nie chodziło mi w tej sprawie o te pieniądze, ale o tę upierdliwość papierkową. Dlatego rozdawanie mocno mi odradzała dyrektor finansowa i ostrzegała przed kłopotami, kontrolami. Dlatego musiałem coś z tym zrobić i chciałem, żeby stało się to szybko, bo przecież embargo zaskoczyło sadowników i trzeba było zareagować. Na szczęście okazało się, że rzeczywiście nie trzeba już tego wyliczać tak szczegółowo, co więcej, minister zgodził się na wliczanie rozdawanych jabłek w koszty.
Zatem to nie jest tak, jakby mogło się wydawać, że nikt nie wsłuchuje się w sugestie przedsiębiorców. Pokazał Pan, że można coś jednak zrobić, zmienić i to dość szybko. Jednak czytając Pańskie wypowiedzi, można odnieść wrażenie, że czuje się Pan niezauważany, niesłuchany.
W tym przypadku muszę zaprzeczyć, bo komunikacja była znakomita. Wiceminister bardzo szybko odpisał, wskazując, co zamierza zrobić. Minister finansów z kolei zaczął w wywiadach mówić, jak on to widzi i jakie będą jego kroki w tej sprawie.
To w sprawie jabłek, a jak w kwestii innych pańskich koncepcji, które szczegółowo opisuje Pan w swoich broszurach fundacji _ Pomyśl o przyszłości _? Ma Pan wrażenie bycia słuchanym?
Te nasze cykliczne raporty nie są adresowane tylko i wyłącznie do strony rządowej, ale jest to skierowane do całej wspólnoty ekonomicznej. Prawo tworzy się, by służyło wszystkim i właśnie dlatego powinno być maksymalnie zrozumiałe. Fundacja w jak najprostszy sposób wyjaśnia, czym jest gospodarka i dlaczego niektóre kraje są biedne, a inne bogate mimo tego, że są na tym samym kontynencie i posiadają podobne zasoby naturalne.
Jest rzeczą absolutnie niezbędną, żeby poziom tej wiedzy związanej z gospodarką był na dużo wyższym poziomie. Jeżeli tego nie zmienimy, to nadal domagać się będziemy od polityków prostych i efektownych rozwiązań, które jednak na dłuższą metę bardziej szkodzą niż pomagają. Tworzenie sukcesu gospodarczego wymaga lat wytężonej pracy i nie zależy tylko i wyłącznie od premiera czy ministrów.
Współdziałać muszą również konsumenci i przedsiębiorcy, przy tej pracy każdy ma ważne zadanie. Długo już mamy gospodarkę kapitalistyczną i ciągłe wzrosty, ale jakoś zupełnie nie przekłada się to na dobrobyt obywateli. Gdzieś te pieniądze nam przeciekają przez palce.
Inni przedsiębiorcy doceniają działanie fundacji, czy raczej krytykują?
Mam wrażenie, że oni najlepiej mnie rozumieją. Słyszę z zewnątrz pozytywne głosy, że ktoś o tym pisze, że jest to zebrane w jednym miejscu i jasno wyjaśnione. Mamy też w fundacji przedsiębiorców, którzy podobnie jak ja, zaczynali od zera i przez lata musieli pokonywać te same przeszkody. Z politykami też zaczyna nam się rozmawiać znacznie lepiej, zatem mam wrażenie, że ten proces bardzo powoli, ale jednak idzie do przodu. To jest jak w piłce, gra się drużynowo, ale nie tylko o medale, ale też o dobre samopoczucie zawodników.
Łatwo jest przekonać polskiego konsumenta, żeby w swoich decyzjach kierował się tym, gdzie dany produkt został wytworzony, by kupować to, co polskie?
Oczywiście to jest trudne zadanie, bo przecież kupujemy oczami, do tego jest jeszcze przemysł reklamowy. Polskie produkty nie są jednak gorsze, a jeżeli kupimy ten _ Made in Poland _, to jeszcze wspieramy dobrobyt nas wszystkich i nie jest to tylko efektowne gadanie, a fakt. Oczywiście wszystko zależy od tego, jak wiele tego polskiego wkładu jest w tym produkcie, bo przecież i z tym różnie bywa.
Szacuje się, że przy takim _ krajowym _ zakupie, klient może liczyć, że od 5 do 20 procent wydanych pieniędzy wróci do niego pod różnymi postaciami. Może to być lepsza praca, wyższe wynagrodzenie, lepsze drogi, opieka lekarska. Problem w tym, by konsumenci to rozumieli. Gorzej, że są też i tacy, którzy powiedzą: no dobrze, ja kupię polskie, ale inni nie, zatem mój wysiłek idzie na marne. Dopóki jednak nie będziemy kupować przede wszystkim swoich produktów, jak robią to Niemcy, Francuzi czy Skandynawowie, to będziemy mieli spory problem.
W przetargach również powinniśmy preferować to, co polskie?
Zdecydowanie tak, ale to też trzeba robić w sposób przemyślany. Na Zachodzie robią to nie wprost. Oficjalnie wszystkie przetargi są otwarte, ale ostatecznie i tak wygrywają rodzime firmy. Tak na przykład robią Niemcy przy przetargach budowlanych. Tak są zorganizowane i rozpisane warunki, że niemożliwym jest, by wygrała firma zagraniczna.
Może zajmie się Pan polityką i z sejmowej, albo rządowej ławy spróbuje zmieniać kraj?
Na studiach mocno się angażowałem, ale poszedłem w kierunku rozwijania własnej działalności, bo na to mam rzeczywisty wpływ, a w polityce nie jest to takie łatwe. Poza tym gdybym już wtedy został przy działalności społecznej, czy politycznej, nie miałbym takich doświadczeń.
Ale już Pan je ma. Zatem?
Oczywiście propozycji zaangażowania się w politykę nie brakowało, ale to nie dla mnie. Nie potrafię mówić tego, czego ktoś chciałby usłyszeć.
Czyli kłamać? Ale tego z pewności można się nauczyć...
Ja bym jednak nie umiał. W biznesie czeka na mnie jeszcze dużo wyzwań. Udało mi się stworzyć 3,5 tys. miejsc pracy, a myślę, że stać mnie jeszcze na co najmniej 5 tysięcy kolejnych. Dziele się swoimi doświadczeniami, przelewam je na papier i liczę, że to wzbudzi zainteresowanie. Zresztą tak się dzieje, mamy coraz więcej seminariów.
Na drugiej stronie dowiesz się czego, zdaniem prezesa Florka, moglibyśmy nauczyć się od Koreańczyków
W raporcie dużo pisze Pan o Korei Południowej. Zestawia rozwój tego kraju z tym, co u nas udało się przez lata dokonać. Efektowny wykres pokazuje, że im udało się jednak dużo więcej. Chciałby Pan coś z doświadczeń koreańskich przenieść na nasz grunt? Koreańska organizacja pracy i relacje w firmach, jak pokazują doświadczenia z firm, które u nas funkcjonuj, czasami są dość trudne do zaakceptowania dla Polaków.
Ten reżim organizacyjny też oczywiści ma wpływ na sukces tego kraju, ale nie to chcę pokazać w tej analizie. Oni postawili na rozwój w oparciu o swoje firmy narodowe - to jest główna przyczyna sukcesu. Nawet tuż po wojnie, kiedy amerykańska firma chciała coś sprzedać w Korei, to otrzymywała zgodę, ale pod warunkiem, że to będzie wytworzone na miejscu. Zatem inwestorzy przyjeżdżali, wprowadzali swoją technologię, uczyli miejscowych, dlatego mają własne samochody, elektronikę i inne technologie.
Ale przecież dokładnie to samo zaczęło się dziać w Polsce po 89 roku.
Niedokładnie, bo od razu otworzyliśmy się na import dóbr już wytworzonych i to bardzo szeroko. Oczywiście ja nie neguje tego, że do nas napływają inwestycje zagraniczne i jak tylko mogę, osobiście o to zabiegam. Tylko chciałbym, żeby z tego było coś więcej niż miejsca pracy. Chciałbym, żeby również i polskim dobrym dużym firmom pozwalano się rozwijać. Mam wrażenie, że nasze firmy w tych warunkach mogą się czuć jak takie niechciane dzieci i to jest potężny problem.
Spróbujmy to przedstawić na podstawie przykładu. Mamy fabrykę Fiata w specjalnej strefie ekonomicznej , która liczy na kolejne ulgi i preferencje, żeby kontynuować produkcje w Polsce. Pan sprzeciwia się dawaniu takich preferencji, czy chce, by w podobny sposób traktować polskie firmy?
Oczywiście trzeba zachęcać kapitał zagraniczny - tu nie ma wyjścia, bo wszystkie kraje licytują się w tych ofertach i przebijają kolejnymi udogodnieniami. My nie możemy być tu gorsi. Chodzi tylko o to, żeby bardziej to wyrównać, przynajmniej próbować.
Na prostej zasadzie, co dajemy firmom zagranicznym, dajmy też polskim?
Nie do końca jest to możliwe, bo to, co jako swoisty benefit przyjąć może Fiat, na przykład Fakro nie będzie wstanie wykorzystać, bo nie jest do tego przygotowane i nie jest na tyle dużą korporacją. Bardziej chodzi mi o szukanie trzeciej drogi tak, jak na przykład miało to miejsce w Niemczech, gdzie po wojnie stworzono taki system podatkowy, który sprawiał, że firma inwestująca połowę swoich zysków w swój rozwój, w ogóle nie płaciła podatków.
Zatem obowiązywał model karzący za przejadanie zysków, który w Polsce z kolei wygląda tak, że kara spotyka wszystkich, którzy się rozwijają. To nie tylko w systemie podatkowym jest widoczne, ale też i taki jest odbiór społeczny osiągających sukces. Podobnie wiodące firmy traktują politycy niejako kontynuując, pewną socjalistyczną propagandę obrzydzającą sukces gospodarczy.
W pańskich wypowiedziach pojawia się też wątek braku równowagi w traktowaniu firm polskich i zagranicznych wewnątrz Unii Europejskiej. W pańskiej ocenie to, że Donald Tusk zajmować będzie teraz w strukturach Wspólnoty tak istotne stanowisko, daje szansą na zmianę?
Zdecydowanie tak. Zresztą premier zapowiedział konieczność wprowadzenia zmian nie tylko takich, o których grzmi David Cameron, ale też tych, które korzystne byłyby dla Polski.
Ale zdaję Pan sobie sprawę, że Donald Tusk nie reprezentuje polskich interesów, tylko europejskie, wspólnotowe?
Oczywiście, ale w Unii dużo dzieje się w kuluarach i myślę, że na tym polu, jeżeli chodzi o atmosferę wokół Polski, sytuacja może się zmienić. Najbardziej dla nas szkodliwe jest to, że tworząc warunki do równego konkurowania, nie uwzględniono korzyści jakie mają większe firmy ze względu na efekt skali. Duża firma ma oczywiste przewagi począwszy od kosztów produkcji na sieci sprzedaży skończywszy. Polskie firmy nawet mimo niższych kosztów pracy nie mają szans konkurować na równi z tymi dużymi graczami i trzeba się zastanowić nad zmianą tego stanu rzeczy.
Zapytam jeszcze raz: może więc zamiast pisać do polityków raporty, czas już na to, by stać się jednym z nich i z ministerialnego stołka próbować naprawiać?
Nie, to na pewno się nie stanie.
To może bliżej Panu do decyzji, by rzucić to wszystko i zamieszkać gdzieś na pięknej, ciepłej wyspie i niczym się już nie przejmować, nie irytować się systemem podatkowym, decyzjami trybunałów nie martwić?
Miewam dni optymistyczne i te bardziej pesymistyczne. Z wiekiem niestety coraz więcej jest tych gorszych.
Zatem coraz bliżej jest moment, kiedy kupi Pan tę wyspę?
Raczej wyspy kupować nie będę, bo mi się bardzo podoba w Polsce, a szczególnie na Sądecczyźnie, gdzie przecież przez cały rok mamy urlop (śmiech). Poza tym uważam, że trzeba kończyć to, co się zaczęło, a z całą pewnością mam jeszcze trochę do zrobienia i to na pewno nie koniec mojej biznesowej drogi.
Czytaj więcej w Money.pl