Trudności z przeprowadzeniem publicznych ofert, prywatyzacją, zniechęcenie inwestorów zagranicznych, skurczenie rynku - to mogą być konsekwencje zmian w OFE. - _ Jeśli aktywa głównych klientów, którzy podtrzymywali oferty, się zmniejszą, to giełda będzie miała mniejszą legitymizację. Warszawa prawdopodobnie już nie będzie tak atrakcyjnym ośrodkiem dla zagranicznych przedsiębiorstw, jak kiedyś _ - uważa Marek Gul, dyrektor generalny Credit Suisse w Polsce. O tym, jak jego firma pomagała Ministerstwu Finansów stworzyć mapę, na której w czasie kryzysu Polska była Zieloną Wyspą oraz dlaczego mamy szczęście, że jeszcze nie jesteśmy w strefie euro, szef szwajcarskiego potentata finansowego, który wciąż zwiększa zatrudnienie w naszym kraju, mówi w rozmowie _ Twarzą w twarz _ w Manager.Money.pl.
Money.pl: Ostatnie badania pokazują, że na krajowym rynku pracy dzieje się coraz lepiej i nasze pensje rosną. Credit Suisse zatrudnia w Polsce już niemal trzy tysiące pracowników. Czy Pana podwładni dopominają się o podwyżki?
*Marek Gul, dyrektor generalny Credit Suisse w Polsce: *Nie, nie ma impulsu do podwyżek. Wszystkie firmy są wciąż pod bardzo dużą presją cięcia kosztów. Zwłaszcza te globalne. Wynika to z kilku przyczyn. Przede wszystkim przychody firm wciąż są dużo niższe niż w najlepszych latach minionego dziesięciolecia. Dość mocno odczuwa to sektor finansowy, który w dodatku musi się dostosować do nowych norm porozumienia bazylejskiego, czyli praktyk dotyczących zarządzania ryzykiem w sektorze bankowym. Te zakładają znacznie większe koszty kapitału i w efekcie jego niższą produktywność. Zarządzający muszą więc dostosować strukturę i poziom przypadających im kosztów do panujących warunków.
Jeśli patrzeć na globalną skalę działalności Credit Suisse, to zatrudnianie nowych pracowników w Polsce jest właśnie cięciem kosztów.
Rzeczywiście, tak to działa i dlatego obecnie zwiększamy zatrudnienie w Polsce o około sto osób miesięcznie. Tak dynamiczny rozwój biura we Wrocławiu od początku działalności także był podyktowany redukcją wydatków. Projekt w stolicy Dolnego Śląska zaczął się sześć lat temu i na początku zakładał, że zatrudnimy 300 osób. Potem zatrudniliśmy kolejne dwieście, a do końca tego roku mamy plan dojść do wspomnianych przez pana trzech tysięcy.
Polacy pracują tak dobrze?
Tak. Nasza wydajność i produktywność jest na rewelacyjnym poziomie. Co prawda to nie są już najtańsze lokalizacje, ale w ostatecznym rozrachunku - opłaca się. Rolę odgrywa tu też strefa czasowa. Kiedyś część operacji, które dziś wykonujemy w Polsce, realizowało centrum w Singapurze. Problem w tym, że państwo to leży w innej strefie czasowej niż główny ośrodek w Szwajcarii. To przekładało się na dłuższą realizację procesów, rozliczania transakcji i w rezultacie niepotrzebnie traciliśmy czas i ponosiliśmy dodatkowe koszty.
Planujecie nadal zwiększać zatrudnienie w Polsce, czy skończy się na tych trzech tysiącach pracowników?
W tej chwili plan opiewa na trzy tysiące zatrudnionych, ale już widać, że tak naprawdę zapotrzebowanie wewnętrzne rośnie znacznie szybciej.
Jakie umiejętności przydają się najbardziej w Credit Suisse?
Ośrodek w Polsce rozpoczął działalność przede wszystkim jako wsparcie dla private bankingu w Szwajcarii, z czasem rozwinął się na inne obszary. To tu powstał międzynarodowy dział HR, marketingu czy web design. Jestem dumny zwłaszcza z grupy, która buduje modele do tradingu algorytmicznego. To około 10 osób, z doktoratami z fizyki, a z efektów ich pracy korzysta Credit Suisse w skali globalnej. W Warszawie, od ponad 20 lat, prowadzimy też dział bankowości inwestycyjnej.
W tym roku zamknęliście jednak warszawskie biuro maklerskie i przenieśliście je do Londynu. Dlaczego?
Na tę decyzję miały wpływ przeróżne czynniki. Przede wszystkim firma wprowadziła nowe wymogi dotyczące rentowności poszczególnych biznesów, a poza tym krajowy rynek ulega transformacji. Obecnie coraz mniejsze znaczenie dla handlu ma obecność lokalnego biura. Przez pewien czas owszem, realizowano koncepcję, aby z Warszawy uczynić środkowoeuropejskie centrum finansowe. Plany były jak najbardziej słuszne i to mogło się udać. Warszawa przez całe lata była mocno przewartościowana i dawało to dobre wyceny. Pojawiło się kilka spółek z Ukrainy, kilka z Zachodu, ale przede wszystkim był duży klient w postaci Otwartych Funduszy Emerytalnych. Wszystko to uzasadniało istnienie lokalnych sprzedawców.
Z czasem jednak sytuacja uległa zmianie. Jeśli chodzi o przyczyny zewnętrzne, były to dwie kwestie - wprowadzenie przez giełdę nowego systemu UTP, który znacznie przyspieszył dokonywanie transakcji i ułatwił ich rozliczanie, co sprawia, że nie ma konieczności obecności w Warszawie. Ale gwoździem do trumny warszawskiej centrali Credit Suisse były rozpoczynające się dyskusje na temat przyszłego kształtu OFE. Jeśli duży klient, który wymagał lokalnej obecności, znacznie ogranicza swoją działalność na rynku, to pozbawia to sensu utrzymywania tu biura.
Czytaj więcej [ ( http://static1.money.pl/i/h/230/m217062.jpg ) ] (http://www.money.pl/gospodarka/raporty/artykul/jan;krzysztof;bielecki;dla;money;pl;ofe;to;niesprawiedliwy;i;za;drogi;system,114,0,1394802.html) *Bielecki dla Money.pl: OFE to za drogi system * Doradca ekonomiczny premiera nie wyklucza likwidacji funduszy. Państwo decyzję o wycofaniu biura maklerskiego podjęliście w kwietniu. Tymczasem pierwsze zapowiedzi zmian w OFE pojawiły się kilka miesięcy później.
Ale dyskusja trwa od ponad roku. Od początku było też widać, w którą stronę idą rozwiązania proponowane przez rząd. Niemniej, dalej jesteśmy bardzo aktywni na giełdzie i mamy czołową pozycję w obrocie akcjami. Obecnie generujemy blisko 10 procent obrotów na krajowym rynku.
Czy Warszawie, jako regionalnemu centrum finansowemu, grozi marginalizacja?
Jest wiele znaków zapytania. Wciąż niewiele osób wie, co stanie się z rynkiem kapitałowym w Polsce po zmianach w OFE. Pesymistyczny wariant jest taki, że rynek bardzo się skurczy i to się przełoży na korektę wycen notowanych na nim akcji. Jeśli aktywa będą przekazywane do ZUS-u, to utworzy się większa ich podaż, co również będzie wywierało presję na ceny.
Z naszego punktu widzenia znacznie trudniej będzie też przeprowadzać oferty publiczne, co przecież przełoży się na prywatyzację. To pod znakiem zapytania stawia kształt i warunki nowych ofert. A trzeba sobie zdawać sprawę z faktu, że dla inwestora zagranicznego jedną z kluczowych rzeczy jest wsparcie lokalnego rynku - on musi mieć pewność, że w razie czego będzie miał wsparcie popytu z rynku lokalnego. Przeważnie w większych ofertach aż 60 procent kupujących stanowili krajowi inwestorzy. To dawało inwestorom zagranicznym dużą pewność płynności rynku, której teraz może zabraknąć. Z drugiej strony jest to jednak dla nas duża szansa. Mogą bowiem wrócić czasy trochę jak z lat 90., kiedy to duże firmy szukały kapitału za granicą, a oferty zależały tak naprawdę od partycypacji inwestorów zagranicznych.
Krajowa giełda może mieć więc duży problem.
Warszawa prawdopodobnie już nie będzie tak atrakcyjnym ośrodkiem dla zagranicznych przedsiębiorstw, jak kiedyś. Jeśli aktywa głównych klientów, którzy podtrzymywali oferty - czyli OFE, się zmniejszą, to giełda będzie miała mniejszą legitymizację, żeby być punktem grawitacji dla innych giełd. Tymczasem rynek w Moskwie deklaruje ogromne ambicje budowania lokalnego centrum finansowego.
Jak z tego punktu widzenia ocenia Pan plany połączenia się GPW z giełdą w Wiedniu?
Mimo że jest wola współpracy, to rozmowy z czasem mogą być coraz trudniejsze. Konsolidacja jest z pewnością dużą szansą dla GPW, żeby umacniać swoją pozycję.
Dojdzie do tego połączenia?
Jest duża chęć rozmów z dwóch stron, więc może się udać. Wcześniej obie strony też wykazywały takie chęci, ale były one prowadzone bardzo niezręcznie.
Czytaj więcej [ ( http://static1.money.pl/i/h/82/m278098.jpg ) ] (http://www.money.pl/gospodarka/wiadomosci/artykul/prof;leszek;balcerowicz;ostro;odpowiada;janowi;krzysztofowi;bieleckiemu,42,0,1397034.html) *Balcerowicz ostro odpowiada Bieleckiemu * Zdaniem byłego premiera i ministra finansów, doradca premiera powtarza nieprawdy na temat OFE i długu publicznego. Wcześniej, czyli kiedy?
Jeszcze za prezesa Sobolewskiego. Delikatnie mówiąc, jego silna osobowość powodowała duże iskrzenia.
Jak Pan ocenia plany powiększenia limitów w inwestycje zagraniczne dla OFE?
Spowodują one zmiany w strategii inwestowania. Fundusze emerytalne, które z definicji powinny mieć założoną stałą stopę zwrotu, nagle nie będą mogły części akcyjnej ważyć stałym ryzykiem, jakim do tej pory były obligacje. W momencie kiedy do wyboru miałyby tylko obligacje polskich korporacji, to muszą wychodzić poza rynek. Dlatego to dobra zmiana. W gruncie rzeczy spora część reform w OFE jest jak najbardziej słuszna. Obecnie można mieć wątpliwości co do systemu ich wynagradzania, efektów inwestycji lub właściwie braku konkurencji. Pewne rzeczy należało więc zmienić, ale nie można wylewać dziecka z kąpielą. Ewidentnie widać, że priorytetem były potrzeby czysto fiskalne.
Mam wrażenie, że nikt tego uczciwie i do końca nie powiedział. Rząd zasłaniał się raczej wadami tego systemu nie mówiąc, że dziura w budżecie jest już tak duża, że trzeba ją czymś zasypać.
Oprócz reformy OFE, rząd zlikwidował pierwszy próg ostrożnościowy, dzięki czemu teraz może się bardziej zadłużać. A skoro tak, to może realizować nowe projekty wspólnie z funduszami unijnymi, których realizacja w dotychczasowych warunkach byłaby niemożliwa. Innymi słowy rząd nakręca w ten sposób konsumpcję i inwestycje, co w krótkim i średnim terminie niewątpliwie pobudzi gospodarkę. I trzeba było od tej strony to sprzedawać, a nie zżymać się na funkcjonowanie OFE, których zasady zakreślił przecież sam rząd.
Poza tym cały czas się zapomina o jednej rzeczy. Podstawowy powód, dla którego utworzono drugi filar systemu emerytalnego, to trendy demograficzne. Przecież one się nie zmienią. Niedawno mieliśmy pierwszy rok ujemnego przyrostu realnego w Polsce. Jest dzisiaj pewne, że za kilkanaście lat zabraknie składek na wypłaty emerytur i wrócimy do problemu na nowo.
Przez ten ciąg niezrozumiałych decyzji i zmian, światowi inwestorzy zaczęli gorzej spoglądać na polski rynek kapitałowy?
Z założenia wszyscy przyjmują najgorszy scenariusz. Skutki tego mieliśmy na warszawskim parkiecie, kiedy po decyzjach w sprawie OFE, wartości najważniejszych indeksów poleciały ostro w dół. Co prawda wielu inwestorów - zwłaszcza zagranicznych - wykorzystała to do tanich zakupów, ale faktem jest, że niepewność jest bardzo duża.
Jakie będą skutki tego dla firm notowanych na GPW?
Trzeba tę sytuację podzielić na duże firmy - z WIG20 lub nowego WIG30 i pozostałych. Jeśli OFE będą się pozbywały blue chipów, to akcje i tak znajdą kupców, najpewniej wśród inwestorów zagranicznych. Do tej pory nie było problemu z ich płynnością, więc nie będzie ich i po zmianach. Gorzej mogą mieć firmy średnie i małe. Handel ich akcjami jest już teraz ograniczony i nie ma popytu za granicą. Wzrost podaży może ze zdwojoną siłą odbić się na ich wycenach, a to w efekcie sprawi, że będą one odcięte od kapitału. Tymczasem to właśnie ci mniejsi tworzą aż 60 procent dochodu narodowego. Innymi słowy, zmiany możemy odczuć wszyscy.
Jak sobie poradzą mniejsi przedsiębiorcy?
Są alternatywne systemy obrotu - na przykład londyński AIM, gdzie wymogi nie są aż tak wyśrubowane, żeby powstrzymać przed debiutem średniego, polskiego przedsiębiorcę. Spodziewam się więc, że wrócą pomysły, żeby szukać pieniędzy nie w kraju, tylko za granicą. Dziś jesteśmy w Unii Europejskiej, więc bariery prawne są znacznie mniejsze, niż kilka, kilkanaście lat temu. Pamiętam jak polskie spółki musiały się posługiwać GDR-ami, czyli certyfikatami, które poświadczały fakt złożenia akcji w jednym z banków. To nimi wtedy handlowało się na zagranicznych rynkach. Dziś tworzenie kwitów już nie jest konieczne.
Czy Polska w najbliższych latach powinna wejść do strefy euro?
Nie wiem, czy w najbliższych latach. W każdej sytuacji kryzysowej dobrze jest zachować elastyczność, żeby się chronić przed zewnętrznymi wstrząsami, które miały miejsce na przykład rok i dwa lata temu.
Czyli dobrze, że do tej pory nie weszliśmy.
Zgadza się, mieliśmy łut szczęścia. Natomiast docelowo jest dla mnie oczywiste, że powinniśmy wejść do strefy euro. Rząd powinien powoli wznawiać prace, zwłaszcza że jest tak dużo niewiadomych. Kluczowe jest tu zwłaszcza ustalenie kursu wejścia. Większość krajów wybrało ścieżkę dewaluacji, czyli osłabienia swojej waluty w stosunku do euro. To korzystne z punktu widzenia eksporterów, ale ma też drugą stronę - czyli podwyższenie kosztów importu, a zatem i konsumpcji.
Przecież to eksport jest motorem gospodarek.
Nie przeceniałbym znaczenia eksporterów w krajowej gospodarce. Ponad 30 procent z sumy to przepływy wewnątrzorganizacyjne, w których obowiązują stawki inne od rynkowych, więc dla nich znaczenie kursu jest ograniczone. Kolejne 30 procent to rolnictwo, które same w sobie jest konkurencyjne. Pozostaje reszta, i to faktycznie są przedsiębiorstwa, które produkują w Polsce i utrzymują się ze sprzedaży za granicą. Wydaje mi się, że nie opłaca się stawiać wszystkiego na tę kartę, zwłaszcza że będzie to kosztem importerów i nas samych - konsumentów. Zwłaszcza, że negocjacje z Unią będą bardzo ciężkie - Europa z pewnością by wolała, żebyśmy to my jak najwięcej importowali.
Mam wrażenie, że do wejścia do strefy euro przekonanych dzisiaj już przekonywać nie trzeba. Większy problem jest z eurosceptykami. W swoich argumentach często bardzo słusznie podkreślają, że Europa wyszła z kryzysu zadłużeniowego rozdając pieniądze na prawo i lewo, a żadne zmiany strukturalne lub prawne nie zostały poczynione.
To nie jest do końca prawda. W wielu krajach przebudowano strukturę fiskalną, czego najlepszym przykładem są Włochy, które bardzo szybko wychodzą z problemów. Zgodzę się, że większe kłopoty są na przykład z Grecją, bo pieniądze de facto zostały przejedzone i niewiele z tego zostało. Podobnie w Hiszpanii - większość poszła na infrastrukturę, wokół której nic nie powstaje. Zgodzę się, że w pewnym sensie unijne pieniądze są przejadane lub marnotrawione na innowacyjne pomysły, które z innowacyjnością nie mają nic wspólnego. Dzieje się tak również w Polsce. Oprócz Wrocławia, Warszawy lub Poznania mało mamy ośrodków prawdziwie innowacyjnych. Przekłada się to na stan, że dalej naszymi najważniejszymi dobrami eksportowymi są produkty niskoprzetworzone.
Polska jest dzisiaj krajem rozwiniętym, czy rozwijającym się?
Problem jest taki, że właściwie to do końca nie jesteśmy w żadnej z tej grup. Inwestorzy, którzy chcą tu ulokować większy kapitał, szybko zorientują się, że w Polsce wszystko działa jak dojrzały rynek. Zwłaszcza jeśli chodzi o banki. Credit Suisse jako pierwszy umieścił Polskę w gronie państw rozwiniętych, a chwilę po wejściu do Unii Europejskiej, do grupy G20. To wciąż nie jest jednak powszechne. Na przykład niedawno w firmie omawialiśmy sytuację w tak zwanych krajach rozwijającej się Europy i przy okazji tej dyskusji Polska pojawiła się właśnie tam - obok Rosji i Turcji. Podział jest więc płynny i bardzo często istnieje w obrębie jednej firmy.
Jeszcze za czasów ministra Grada, przedstawiciele rządu spotykali się z zagranicznymi inwestorami i promowali naszą gospodarkę. W pewnym stopniu to pomogło zmienić sposób patrzenia na Polskę w czasach kryzysu. Credit Suisse również w tym uczestniczył. Pamięta pan tę mapę, na której nasz kraj jako jedyny w Europie zachował dodatnie PKB i był zieloną wyspą? Pomagaliśmy ją tworzyć. Wtedy to robiło naprawdę spore wrażenie, dziś dobrze by było dalej sprzedawać polski wizerunek wśród instytucji finansowych.
Czytaj więcej wywiadów _ twarzą w twarz _ w manager.Money.pl